Paulina z Katowic wyjechała do pracy w Niemczech po raz pierwszy, gdy miała 20 lat. – To były wakacje, chciałam dorobić – wspomina. Namówiła ją koleżanka ze studiów, która zachwalała, że to łatwy sposób na „dużą kasę”. – Miała rację. Jako studentka nigdzie w Polsce nie dostałabym 4 tys. zł na rękę i nie miałabym opłaconego wyżywienia i zamieszkania – zauważa Paulina. Do pracy brali nawet tych, którzy w ogóle nie znali języka. – Szkolenie robione na kolanie i wysyłali cię do niemieckiej rodzinki – mówi. Wystarczyło przyjść na rozmowę kwalifikacyjną w biurze. – Zdziwiło mnie, że im gorszy niemiecki i mniejsze doświadczenie, tym gorszy przypadek osoby chorej się dostawało – wspomina Paulina.
Trafiła do kobiety z alzheimerem, demencją oraz parkinsonem. Wysłała ją jedna z największych polskich firm pośrednictwa pracy dla opiekunek. – Rodzinie staruszki zagwarantowano, że świetnie mówię po niemiecku, więc skończyło się tak, że z jej córką rozmawiałam po angielsku – opowiada Paulina. Firma zapewniła nocleg – w domu, miała własny pokój, wi-fi. Zadanie wydawało się proste: miała opiekować się staruszką, z dwoma godzinami przerwy w ciągu dnia. Ale była jeszcze noc, a wtedy podopieczna szalała, chciała uciekać, rzucała przedmiotami. W nocy Paulina nie mogła spać, w dzień miała tylko 120 minut przerwy, organizm się buntował. Jak dziś mówi, gdyby była świadoma stanu podopiecznej i wymagań, które jej będą stawiane, nigdy by się nie zdecydowała na tę pracę.
Firmy pośredniczące w zatrudnianiu opiekunek winny poinformować o stanie podopiecznych i ich wymaganiach. Zazwyczaj tego nie robią. – Podają jednostki chorobowe, ale zatajają ich stopień, a przecież demencja lekka i ciężka to dwa różne światy – mówi Paulina.
gazetaprawna.pl
Z podobnymi przypadkami spotkałem się jako rekruter w firmach 1A Medicas 24 i 1A Pflegemax 24, oto co napisały do mnie opiekunki...
Dodaj komentarz
Komentarze